— Cóż, nie udało się!... — wyrzekł ze współczuciem. — Już idźcie, bo i mnie wypędzą. Macie tu grosz... Odejdźcie w pokoju!
Z zapadłych oczu nędzarzy popłynęły łzy.
— Fu!... Już idźcie!... co ja mogę! Jestem biednym człowiekiem, jak wy... Daleko od swoich! — mruczał odźwierny.
Kupili za podarowany grosz placuszków i znów udali się nad morze, ale tym razem wyszli poza port, aby uniknąć podejrzliwych spojrzeń oraz wymyślań i w ciszy odpocząć, pogrzać się na słońcu i podumać.
Szmaragdowe, nieprzejrzane fal szeregi wzdymały się wdali i szły ku brzegom z rosnącym pogwarem. Każda, zdało się, groziła, że ziemię roztrąci, i umierała na mieliznach bez śladu, a na jej miejsce rodziła się na głębinach już nowa i tę samą niosła obietnicę.
Z portu, gdzie półkolem kołysały się senne okręty, nieustannie odbijały parowce i odchodziły wdal, zostawiając za sobą długie pieniste brózdy zmąconej wody, a w powietrzu kłęby wolno tającego dymu. Żaglowce, niby stada łabędzi z wzdętemi przez wiatr skrzydłami, mknęły lekko ku kresom, gdzie rozdzielała błękity oceanu i nieba cieniuchna smuga srebrnego połysku. Czajki krążyły nad nurzającemi się w przypływie głazami i rudą ławicą, daleko wrzynającą się w morskie roztocza.
— Chodźmy, bracie! Nic tu nie wysiedzimy nad wodą. Już zmrok! — rzekł Ju-lań po dłuższym wypoczynku. Szań-si spojrzał na brata, potem znów z odcieniem żalu skierował oczy na morze, następnie na port, na miasto i wstał.
Strona:Wacław Sieroszewski - Kulisi.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.
— 51 —