— Dokąd pójdziemy?
— Pójdziemy na wybrzeże. Tam teraz lądują majtkowie i wypoczywają ładownicy.
Sklepy i szynki jaśniały ogniami. W wielu miejscach grała muzyka, i niesforne jej dźwięki, przebijając się przez gędźbę ludzkich głosów, kłóciły się z sobą. Herbaciarnie i oberże pełne były gości. Czarni, żółci, czerwoni, biali i brunatni mężczyźni półnadzy lub odziani w pstre barwne łachmany, gawędzili wesoło, krzyczeli, sprzeczali lub śmiali się chrapliwie, zdradzając w ruchach i spojrzeniach gorączkę ciężkiej, tylko co porzuconej pracy. Sprzedajne kobiety już otwarły swe okienka, i gawiedź chętnie zatrzymywała się przed niemi i ciekawym drapieżnym wzrokiem oglądała nagie, żeńskie postacie w srebrnych ozdobach na rękach i nogach siedzące nieruchomo w oczekiwaniu gości na matach w swych maleńkich celach. Bracia przesuwali się ostrożnie, wśród tłumu, lękając się nadewszystko zaczepki, podejrzenia o kradzież, gdyż o byle co groziła im okrutna kara doraźna. Pięści tych istot nieszczęśliwych, dręczonych i poniewieranych, z dziką lubością spadały na karki jeszcze od nich nędzniejszych.
Ale nikt nie zwracał na braci uwagi — nikt też nie rzucił im kęsa, grosza, nawet litościwego spojrzenia. Spracowani, zajęci jedzeniem i piciem, nie mieli czasu na współczucie.
— Pójdziemy, bracie, spać bez jadła! — wyrzekł głośno Ju-lań.
Niespodzianie na dźwięk jego głosu idący przed nimi człowiek w niebieskiej opończy obejrzał się.
Strona:Wacław Sieroszewski - Kulisi.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.
— 52 —