Potulni Szaniowie nie odważali się nawet w wolnych chwilach porzucać swych brudnych, wstrętnych nor i czuli się dobrze tylko w towarzystwie równie, jak oni, prześladowanych «Synów Nieba». Tylko praca, ciężka, pożerająca świadomość praca służyła im za pocieszycielkę. Tylko przy tej pracy oczy ich ogarniały szersze widoki, ocierali się o rozmaite przedmioty i czuli, że tworzą coś, że są ludźmi... Wówczas również cichła na chwilę ich tęsknota...
Przyznać należy, że pracy im nie szczędzono.
— Bracie mój, Ju, czy doprawdy żyć warto? — spytał pewnego razu Szań-si, wodząc wzrokiem po posępnej, nieprzejrzanej, błękitnej równinie, przez którą z tłumem współbraci sypał właśnie tor kolejowy.
— Dopóki życia, dopóty tylko nadziei, że ujrzymy nareszcie ojczyznę! — odrzekł porywczo Ju-lań.
— O tak! Żółte wąwozy Gań-su... widzę je, bracie, co noc widzę je, skoro tylko zamknę powieki.
— Szczęśliwyś... Do mnie nie przychodzą...
— Pszenicy łany kołyszą się na wysokich polach... — ciągnął w rozmarzeniu Szań-si. — Podobnych zbóż nie widziałem nigdy... Pamiętasz, jak, wracając do domu, bawiliśmy się w «słonia» z Gao-ju... Pewnie wyrósł już chłopak... Tyle lat!...
— Czego stoicie?! — rozległ się okrzyk wpobliżu. Bracia umilkli i wraz podnieśli łopaty.
Mijały dnie, miesiące, lata. Ich długi nie zmniejszały się wcale. Ju-lań spróbował nawet przeniknąć tajemnice tego dziwnego rachunku. Pokazali mu
Strona:Wacław Sieroszewski - Kulisi.djvu/56
Ta strona została uwierzytelniona.
— 56 —