niała ziemia. Na pokładzie pojawili się ludzie i zaczęli uprzątać połamane maszty, poprawiać uszkodzenia. Zastukała nieśmiało, umilkła na czas jakiś śruba parowca. Zadźwięczała urywana komenda; z pod pokładu przez kraty uchylonego otworu dobiegł do białych oprawców wielogłosy jęk...
Statek wyprostował się i popłynął. Ale bieg jego trwał niedługo. Wkrótce drgnął, trzasł, zatrzymał się nieruchomo i nawet zaprzestał kołysać.
Nieszczęśliwi, znękani morską chorobą kulisi, zaczęli wówczas odzyskiwać przytomność.
Szan-si jął szukać brata wśród splątanych ciał żywych i uduszonych towarzyszy.
— Ju-laniu, Ju-laniu! Gdzie jesteś? Czy żyjesz, bracie mój?!...
— Tu jestem... Żyję! Słyszysz: oni porzucają nas, uciekają... — krzyknął głos zgóry. Szań-si podniósł oczy i dostrzegł brata, wiszącego na rękach u kraty wyjścia.
Pośpieszyli ku niemu; wielu z obecnych uczyniło to samo. Jednocześnie wdole rozległ się wrzask:
— Woda!...
Ludzie powstali, i pnąc się wzajem na siebie, rzucili ku górze.
— Otwórzcie!... Wypuśćcie...
Na pokładzie było cicho, tak cicho, że w chwilach głębszego skupienia, uczepieni na drabinie otworu, Chińczycy słyszeli plusk fal, pieszczących boki okrętu, i słyszeli miarowe uderzenia wioseł odpływających łodzi ratunkowych.
Wdole pod nimi coraz wyżej i wyżej podnosiła się z właściwym jej szumem czarna woda topieli.
Strona:Wacław Sieroszewski - Kulisi.djvu/59
Ta strona została uwierzytelniona.
— 59 —