Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/100

Ta strona została przepisana.

to co innego ale tak... I po tem co przed chwila zaszło...
Nie dokończyła i zanurzyła twarz i ręce w zimną wodę. Zmieszany Stefan stukał łyżeczką od herbaty o stół i czekał ze śniadaniem, aż się ona ubierze.
Suchy, gorący wiatr leciał z zachodu, kołysząc gwałtownie zboża, szeleszczące jak szkło. Niebo blade, błękitne z białawemi smugami wygięło się wysoko nad ziemią jak wydmuchnięta bańka mydlana. Resztki wilgotnych, wczorajszych chmur uciekały chyżo za widnokrąg, blednąc i łając po drodze. Srebrne ich puchy ledwie widniały z poza czarnych borów kołyszących się, jak morza. Nad niemi wysoko stało słońce, rzucając krótkie mocne cienie. Gorące podmuchy dusznego, pylnego powietrza nie orzeźwiały żeńców, nie osuszały potu oblewającego ich ciała. Przeciwnie: wyrywały i im z rąk garście wznoszonego w górę zboża, plątały je i, co chwila zmieniając siłę uderzeń, groziły wytrąceniem z równowagi chylącym się ku ziemi postaciom. Stefan musiał wciąż wojować o swój kapelusz, Zofia o swą tarmoszoną na wszystkie strony spódnicę. Gdy w południe wracali do jurty na obiad, była tak zmęczona, iż myślała, że nie dojdzie. Z niechęcią patrzała na Stefana, który szedł, pogwizdując, o pół kroku przed nią z błyszczą-