canych na się przelotnych spojrzeniach. — Gdy wszakże późno wieczorem wracali do domu, po gorączce pracowitego dnia ogarniało ich tak wielkie znużenie, że przełknąwszy zaledwo wieczerzę, pogrążali się natychmiast w sen kamienny bez widziadeł i pragnień.
— Ale po żniwach wymawiam sobie... dożynki! Dzień świąt! Sen do południa.. Kąpiel w jeziorze... Wyprawa do lasu po jagody... Wieczorem... hulanka! Czy zgoda?!
— A więc... władza ziemi! — szepnęła Zofia.
— Potem... dokończymy sianokos... Zestożymy gotowe kopy... Ogrodzimy je... Ale to już praca o wiele lżejsza i nie tak spieszna... — ciągnął, puszczając mimo uszu uwagę Zofii.
— Potem kopanie kartofli... Potem. Muszę nająć jakuta, żeby mi drugi raz przeorał rolę... W tym roku planuję, że kupujemy na zimę krowę, żeby mały miał świeże mleko... A dopiero na przyszły rok kupimy konia i będziemy zupełnie niezależni od sąsiadów i w oraniu, i w zwożeniu, i w bronowaniu... Słyszysz, Zocha!... Będziemy bogaci!...
Słuchała zarumieniona i zmieszana wspomnieniem o dziecku.
— Owszem!... O ile... nie umrę! W dodatku to będzie w końcu zimy, na wiosnę... — dodała smutno, patrząc przed siebie w dal.
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/108
Ta strona została przepisana.