Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/115

Ta strona została przepisana.

prąd swobodnie, zawracając nieznacznie czółenko...
Już dniało, już popielaty pobrzask zdmuchiwał z wód i mgieł blask miesięczny; siwiały cienie, bladła czarnota urwistych brzegów i kępisk wiklinowych; długie, twarde jednolite plamy ostrowi rozpękły, porzeźbiły je miękko zatoczki i wyskoki przylądków. Wędrowcy znaleźli się niepostrzeżenie w niebezpiecznych łotokach prądowin... Zmielała odnoga głucho szemrała. Olbrzymi pomost drzew obdartych z liści i kory bielał jak długi stos kości... Ominęli go ostrożnie płynąc ilastą mielizną...
Gdy weszli na swą wyspę blask różowił już wodę i niebo, dalekie chmury nasiąkały złotem... Kopice siana, zmalałe i poczerniałe, drzemały pod szklaną siatką rosy...
Wojłok wyschłych, wyległych traw kołtunił się na niekosach a na pokosach zieleniły się jaskrawe otawy...
Ale nie miały już tyle kwiecia, co trawy dziewicze, i rosa na nich nie grała brylantowymi ogniami.