Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/13

Ta strona została przepisana.

jak bambus. Prześlizgiwał się mimo stromych urwistych brzegów wysp matecznych, uwieńczonych czarnymi świerkami, gajami złotozielonych modrzewi i sosen o pniach miedzianych.
Wreszcie wybiegł z labiryntu na szerokie przestworze, gdzie rzeka wielka jak morska cieśnina zebrała w jedno koryto wszystkie swoje strugi. Na wysokim brzegu, na tle zębatej ściany lasy, z poza koronki jasnego listowia brzóz i wierzb zabielała wieża cerkiewna, błysnęły szkłami okien domostwa wioseczki. Zawahał się i dopiero, gdy prądy zagroziły porwaniem go daleko, zawrócił gwałtownie czółenko na miejscu, aż woda zafurczała o burtę i popłynął z wysiłkiem ku żółtej ławicy przystani. Tam drzemały dnem do góry wywrócone łodzie i wielka krypa przewodowa, stojąc na legarach, rzucała na wysłonecznione piachy granatowy cień.
Przybił do miejsca, gdzie osobnik w europejsko-jakuckim kostyumie z wielkiem skupieniem łowił na wędkę drobne, srebrne płocie.
— Szczęść Boże, Anatazy Serafimowiczu! Zwróćże łaskawie uwagę na moje rzeczy!... Za chwilę wrócę!
— Dobrze, Stefanie Tomaszewiczu! Dokqd płyniesz?
— Na łąki. Czas kosić!