Jednocześnie było jej przykro, że się już przed nią nie kryje z zamiłowaniem do »zabójstw«. Tak nazywała polowanie. Spojrzała na szafirową toń, przeświecającą przez zrzedniałe, przepalone igliwo jesienne, na chmary ptactwa, które wzbiły się nagle w pobliżu z głuchym łomotem. Gdy padł strzał, drgnęła zlekka i poszła zwolna ku domowi.
W jurcie zastała... Zerowicza. Siedział przy stole i przeglądał miesięcznik.
— Ach, to pan?! A my właśnie wracamy od pana!...
Patrzał jej chwilkę wprost w oczy, nie mrugając, poczem niespodzianie wstał, pocałował ja w rękę i zrobił ruch do wyjścia.
— Idzie pan? A to co nowego?!...
— Muszę!...
— Ale co znowu!... Nie puszczę!... Stefan zawróci pana z drogi!...
— A gdzie pozostał?...
— Na błocie, poluje...
— Poczekam jeszcze kwadransik!
— Cóż to!?... odwet?... A może... kto czeka?
Rozśmiała się. Po twarzy Zerowicza przeszedł blady kurcz.
— Nie, bez żartów, cóż to za pilny interes?
— Każdy ma swój los, przed którym daremnie ucieka!... — szepnął tajemniczo.
Istotnie wychudłe jego ciało z małą główką
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/134
Ta strona została przepisana.