Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/139

Ta strona została przepisana.

do głowy, jak posąg zimy, stał przed kominem z nieokreślonym uśmiechem na ustach.
— Nic!... Tęsknota!...
— Szaleństwo!... Zamiast do nas mogłeś łatwo trafić na tamten świat!
— Niech pan zrzuci ubranie i osuszy się u komina... Niech pan się przebierze!... Oto pimy Stefana!... Nie patrzę, nie patrzę! — mówiła Zofia, popychając go zlekka do ognia.
— W lesie wiatr słaby... Nigdy nie przypuszczałem!... Dopiero wśród pól opadła mię i owionęła... purga!...
— Całe szczęście, żeś trafił!...
— Kto wie!... — szepnął Zerowicz.
— Co?... Co mówisz?... — spytał Stefan.
Ale Zerowicz nie odpowiedział, zajęty przebieraniem się.
Przyjście to rozgrzało ich i pojednało. Obsiedli stół i gawędzili przyjaźnie, popijając herbatę przy świetle migającej świecy. Zerowicz z humorem opowiadał o swych gospodarczych niepowodzeniach.
— Zamówiłem u sąsiada mleko. Miał codzień dostarczać miarkę. Pieniądze, rozumie się, wziął z góry. Raz, drugi, trzeci przyniósł, choć niecałą miarkę. Ale potem nie pokazywał się wcale. Poszedłem doń. Jurta pusta. Wywędrował na sianokos. Niedawno wrócił. Żądam, aby choć teraz obiecane mleko przy-