wiąc jej spojrzenia rzucane na rozrzucone gazety. — Dzień cudny. Cisza. Rzeka jak lustro... Popłyniemy.
Wahała się i płoniła coraz bardziej.
— Co tu gadać! Nie zostawię już pani samej... Zostanę i zmarnuję dzień... Już ja widzę co się święci... Znowu to samo, wciąż i zawsze to samo...
Kiwnął głową w stronę stołu.
— Sam... odebrałem... — dodał załamującym się cokolwiek głosem.
— Cóż takiego?
— To samo! — szepnął z uśmiechem. — Nie znoszę!... Nienawidzę!... Nie chcę o tem ani mówić, ani myśleć!... Jesteśmy w grobie na samem dnie!
— Och, nie! Nie na samem dnie! — przerwała smutno.
— To już aptekarskie różnice! Najważniejsza, że nic nie możemy poradzić. Wyrzucono nas poza nawias!... Więc poco się truć?! Płyniemy! Niech pani się zabiera. Wieczorem odwiozę. Całe czółno kwiatów nazbiera pani!... Tam ładnie!
Ustąpiła i już weselsza, ożywiona, uczyniła w jurcie pewien porządek, włożyła na głowę słomkowy kapelusz, szal przerzuciła przez rękę.
— Ale, ale! Napiszę słów kilka do Zero-
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/15
Ta strona została przepisana.