Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/170

Ta strona została przepisana.

jurcie dokoła stołu zastawionego herbatą, gorącemi placuszkami i »jakuckiem« mrożonem masłem.
Zofia z radością spoglądała na spokojną, pogodną prawie twarz Stefana.
— Nastawię obiad i pójdę z wami! — powtórzyła. — Dacie mi co do roboty?
— Robota się znajdzie, tego nigdy nie zabraknie... Ale zimno... nie wytrzymasz!...
— A niech tam!... Zawsze tam u was weselej!
Dniało.
Zniknęły roje gwiazd i tylko większe z nich migały złotawo na płowiejącym firmamencie. Zabielały szeroko śniegi, uniosły się i zadymiły tumany, wśród nich zamajaczyły widmowo białe lasy. Koń prowadzony w lejcach wprawnemi rękami Boksana, chyżo stąpał, strzygąc uszami i oglądając się na toczący z tyłu z miarowym stukotem walec. Chrzęściła słoma, skrobały zgrzytliwie po lodzie zęby grabi, dziobały w snopy ostrza wideł; ludzie uwijali się w obłokach własnych oddechów, bielejąc coraz bardziej od osiadającego na nich szronu. A jednocześnie bielał dzień, różowiło się na wschodzie niebo, mnożyły się na ziemi kształty i kolory i gasły doszczętnie gwiazdy. Żółty wal omłóconej już słomy jeżył się wśród toku. Koń biegł nieustanie, wa-