— Jakie mieszkanie?!... Co mówisz?...
— Moje dawne mieszkanie u Czojona! powtórzyła spokojnie.
Stanął obok niej i utkwił w nią przerażone oczy. Uśmiechnęła się niezmiernie smutno.
— Jeszcze nie, ale... tu... napewno to się stanie!... — powiedziała, odgadując myśl jego.
Milczał długą chwilę.
— Jak chcesz. Byłem brutalny, przyznaję... Ale...
— Nie to! Ja nie mogę być żoną... jak inne...
— I czy niema ratunku?
— Nie wiem. Zobaczymy!
W jej głosie było tyle poważnej, smętnej słodyczy, w szafirowych oczach tyle mądrej dobroci, że zrozumiał, iż żaden opór, żadne gadanie nic tu nie pomogą. Wdział kożuch i wyszedł, by pojmać konia.
Gwiazdy szły w nieskończoność po swych świetlanych wieczystych drogach. Nad śniegami słały się nizko tumany. Koń cichem powitał go rżeniem, pies wytknął głowę z siana, gdzie się był zachował przed mrozem... Na klepisku brzydko czerniała na wpół rozebrana sterta, pośrodku wznosiły się białe ośnieżone stożki omłóconego ziarna...
Cicho, strasznie cicho...
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/179
Ta strona została przepisana.