Sucha, ostra, ziemista twarz tego nie zmieniła się ani na jotę, drewniana, stożkowata głowa na włos nie poruszyła się w zielonym, szytym złotem kołnierzu.
— Pod miarę!... — mruknął w przestrzeń.
Dwie pary dłoni, szorstkich jak podeszwy butów, ujęły młodzieńca za gołe ramiona i pchnęły w kąt. Grubiańsko chwytając za żebra i lędźwia, przycisnęły go, wyciągnęły wzdłuż słupka, po którym spadła mu na głowę z szelestem gilotyny drewniana kantówka.
— Siedemdziesiąt pięć!...
Dyrektor znów sprawdził w papierach.
— Zrewidować!.. — rzucił, wstając i przykrywając dłonią ziewnięcie.
Wywlekli więźnia na światło pod okno, zajrzeli mu do ust, do nosa, dłubali zapałką w zepsutym zębie... Palce ich, niby bezwstydne węże, wdzierały się we wszystkie składeczki, w pazuchy, w zagłębienia, w najtajniejsze otwory jego ciała... Wydało mu się, że nie odzież, lecz samą skórę i żywe mięso zrywają mu z kości, że niby u szpitalnego trupa lub nieszczęsnej ladacznicy, wywrócono mu na wierzch, wynicowano na słońce najbardziej sromne wnętrzności.
Zgasły mu płomienie w oczach i na obliczu. Pierś już nie wznosiła się burzliwie, lecz
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/185
Ta strona została przepisana.