Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/187

Ta strona została przepisana.

nionej twarzy przybysza, uśmiechnął się wilczo.
Młodzieniec postąpił kilka kroków jak we śnie i siadł niezgrabnie na stołku z brzydko rozkraczonemi nogami. Balwierz zarzucił mu cuchnącą ścierkę na plecy, obetkał ją wprawnym ruchem pod szyją. Zimne plugawe nożyce, zakłamsały dokoła głowy i drgających policzków młodzieńca... Miał wrażenie, że jest w letargu i że kły pożeraczy trupów — szakali czy hyen — odgryzają go z resztek ludzkiego kształtu... Nie mógł wstrzymać mimowolnych ruchów głową, co wywołało u balwierza znaczące przytrzymywanie w powietrzu rozdziawionych ostrzy i migotliwe, niespokojne spojrzenia w stronę dozorców.
Zaremba też mimowolnie w tamtą stronę spozierał, gdzie wzdłuż tucznych, obleczonych w szare mundury ciał, zwisały czerwone łapy ze sprośnymi, brudnymi palcami. Ściskał zęby i zamierał znowu na chwilę bez ruchu. Na kolana padały mu raz po raz kasztanowate loki, kawałki miękkiej jak jedwab, nigdy nie strzyżonej brody... Wreszcie nożyce szczęknęły mu pod nosem i od jednego zamachu obcięły wąs... Poczuł z rozpaczą pod powiekami zdradzieckie, małoduszne, palące łzy...
— Nie! Nigdy!...
Znowu otworzył szeroko i dumnie bły-