Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/188

Ta strona została przepisana.

szczące oczy. W tej chwili struga cuchnących mydlin polała mu się z czaszki na czoło i twarz.
Zmrużył powieki. Co za szczęście!?... Nic nie spostrzegą!... Mógł pozwolić swobodnie płynąć łzom, gdyż nikły bez śladu w potokach tych pomyj!...
Gdy mu potem łańcuchy nakładano na nogi, gdy na wielkiem kowadle zakuwano ich obręcz u stóp wielkimi nitami, zaklepywano je z łoskotem, zda się na wieczne czasy, już nie czuł wzruszenia, jeno słabość niezmierną, jeno tępy ból zgwałconej kobiety, obojętnej już na wszystko i pragnącej jedynie za wszelką cenę rychłej samotności. Paść na piersi, przytulić twarz do wszechogarniającej ziemi!...
Dozorcy kazali mu unieść łańcuch w połowie rękami i powiedli go przez dziedziniec, mimo murowanego, wielkiego gmachu z oknami zakratowanemi. Na kamiennych stopniach wejścia, u wielkiego dzwonu pod daszkiem, stał tam taki sam jak oni wartownik.
Padał deszcz. Z szarego nieba leciała rozpylona na mgłę woda. Z wysokich okapów spadały z żałobnym szmerem niezliczone szeregi brudnych łez.
Z rynien tryskały na bruki pieniste potoki.