Zakuty Zaremba stąpał za szeroko, hałaśliwie dzwonił, uderzał okową o okowę i czuł jak one wpijają mu się ostrymi brzegami w nagie stopy, jak rwą ciało, chciwie piją krew... Poślizgnął się, zachwiał, broczył już krwią, ale skoro zatrzymał się, aby poprawić kajdany, dozorcy krzyknęli nań pogardliwie:
— Czego tam!?... Ruszaj dalej!... Co za czułości!... Tu nie balet!...
Za węgłem wielkiego budynku, naprzeciw ślepej jego ściany stał pod kątem długi dom parterowy z niewielkiemi jakby ku górze wzniesionemi oknami. Dalej oraz z boku wznosił się wysoki tynkowany mur. W tym kącie było tak samotnie, iż wydawał się on więźniem więzienia. Do budynku prowadziło kilka stopni kamiennych, nakrytych przyzwoicie blaszanym ganeczkiem. Dozorcy wprowadzili na nie Zarembę i zastukali do mocnych drzwi, okutych grubemi sztabami.