Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/202

Ta strona została przepisana.

czystych, stojącą w oddali przy wyjściu ławeczkę... — Odwracając się, ogarnął spojrzeniem wielkie matowe okno naprzeciwko, pełne blado-złotego połysku. Na domiar lufcik w górze był otwarty i widział w nim kawałek cudnego błękitu...
— Spiesz sięl — ponukał ziewając dozorca.
Zaremba ani myślał go słuchać. Nie sprzeczał się wszakże z gburem. Niezmiernie starannie podmiótł celę, następnie wytarł posadzkę wilgotną szmatą, tą samą szmatą obtarł rurę ogrzewalną, muszlę wodociągu, stół, stołek, ramę łóżka... Potem na klęczkach z wielką starannością nadawał szczotką połysk asfaltowej podłodze. Starał się pracę przeciągnąć jak najdłużej. Aż znudzony dozorca zamruczał:
— Dosyć, już dosyć! Już się świeci!... A nie łaź dużo, to glanc nie zejdzie!... Wynoś już szczotki!... Nie sam tu jesteś!...
— A... dużo? — szepnął Zaremba.
Dozorca chwilę nań patrzał zaropiałemi, czarnemi oczkami i coś mu drgnęło w nalanej twarzy.
— Dużo! — odbąknął i drzwi pomału przymknął.
Wyczerpany Zaremba usiadł przy stole, oparł głowę na rękach i zamyślił się.