Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/203

Ta strona została przepisana.

— Dużo... A taka cisza!?
Z za okna, z za murów zewnętrznych, gdzieś niby z niezmiernego oddala, dolatywał tutaj stłumiony pogwar, podobny do gędźby rozradowanych ptaków lub brzęczenia pracującego roju. Czasem wybuchał głośniejszy pobrzęk łańcuchów lub tupot miarowych kroków... Tam, w głównym korpusie ludzie bądź co bądź żyli... Ale tutaj, w tym tajemniczym budynku o grubych murach i małych oknach, wszystkie dźwięki były tak ciche, tak nieśmiałe, jak gdyby za licznemi, czarnemi drzwiami pochowane były nie żywe, młode ciała, lecz konające trupy...
Zaremba błądził wzrokiem po jednostajnie szarych ścianach, po jednostajnie czarnem ich oblamowaniu u dołu. Oglądał ciekawie kamyczki, dołeczki, skazy najmniejsze na »glancie« asfaltu...
— A jednak trzeba żyć!... Trzeba z tego »nic« ulepić pajęczynę wrażeń!... Przedewszystkiem zrobimy sobie kalendarz! Którego mamy dzisiaj?
Zaczął liczyć, przypominać, starannie zresztą unikając wszystkiego, coby mogło zbyt ożywić wspomnienia. Wciąż chodził jakby w około okrutnego, śpiącego na dnie duszy tygrysa... I gdy twarz... twarz matki, blada... mdlejąca... zalana łzami... w chwili pożegnania... wbrew