woli wypływała przed nim... odpychał ją z burzliwą rozpaczą, z boleśnie drżącem przerażeniem...
— Nie, nie!... Trzeba żyć!
Podciągając jak najwyżej kajdany, by mu nie żarły stóp i nie dźwięczały, poszedł na palcach wzdłuż ścian na wywiady dogodnego na kalendarz miejsca. Cal po calu, zbadał wszystkie chropawości, rysy, wgłębienia muru, zajrzał do wszystkich kącików i najbardziej utajonych zakamarków.
Znalazł kilka zatartych napisów, czy liczb, które go ucieszyły, zaciekawiły i wzruszyły, jak ślady człowieka w pustyni, jak odkrycia Kruzoego.
Wreszcie po długich poszukiwaniach dostrzegł na samej krawędzi czarnego malowania celi drobniuchne, pobrzeżne kreski w wielkiej mnogości. Każda siódma była dłuższa, każda trzydziesta lub trzydziesta pierwsza jeszcze dłuższa. Robota była subtelna, pracowita, niezmiernie dokładna, nieledwie elegancka. Długo zastanawiał się, jakiem narzędziem mogła być wykonaną. Nie patykiem, ani paznokciem, gdyż kreski były za cienkie, za drobne i za blizko siebie leżące... Czyżby igłą? Ale skądże igła? W każdym razie robota musiała trwać długo... Żałował, że już jest zrobiona...
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/204
Ta strona została przepisana.