tylko tam na korytarzu, krążą cicho i złowrogo, jak wielkie, ciemne wampiry... Pewnie suchotnik!... A teraz jego, Zarembę, tu posadzono umyślnie, aby go zatruć śmiertelnie, nieuleczalnie... Co za ohyda!
Ściskał mimowoli usta i ze wstrętem zdjął dłonie ze stołu... Wszędzie widział miliardy chorobotwórczych bakteryi, wyschłych zakaźnych plwocin, łuszczek skórnego łupieżu, pył osiadłego i wysuszonego oddechu... On też umrze, jak tamten... okropnie, samotnie!...
Znowu twarz matki...
— Ach, precz!
Bez względu na ból, na krew, zaczął chodzić z wielkim szczękaniem łańcuchów wzdłuż po celi. Daremnie dozorca patrzał przez »judasza«, daremnie upominał go, otworzywszy klapę. Zaremba nie odzywał się i chodził, chodził bez przerwy...
Naówczas w innych celach, jakby wielokrotne echa, obudziły się podobne, głuche łoskoty, powstali i zaruszali się wraz jeńcy, jakby tknięci niewstrzymaną zarazą... Coraz dalej szerzył się wzdłuż korytarza ten dziwny, żelazny szum, podobny do szumu napływającej chmury gradowej.
Gruby dozorca miotał się bezradnie od drzwi do drzwi, prosił, przekładał, namawiał, wreszcie zaklął:
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/209
Ta strona została przepisana.