błyszczu asfaltowej posadzki oznaczały się ledwie niewyraźne zarysy jego postaci. Wpadł więc na pomysł użycia miski z wodą jako zwierciadła. Po długich kombinacyach światłocienia, wypróbowanych w rozmaitych kątach celi, ujrzał nareszcie na pociemniałej tafli płynu twarz straszną, obnażoną czaszkę prawie trupią, z ciemnymi i zapadłymi oczodołami...
Cofnął się przerażony i choć widmo ciągnęło go z fatalną siłą, opanował się i wodę wylał...
— Poco to?... Jak najmniej zajmować się sobą!.
Podszedł do drzwi, podsłuchał i leciuchno, najciszej jak umiał, zastukał.
— Sąsiedzie...
— Co!? — odpowiedziano zdala.
— Powiedzcie co!... Tak mi dziś tęskno!...
Długa cisza.
Nie śmiał powtarzać pytania. Stał markotny przed ścianą i wydało mu się, że po tamtej jej stronie pełza rozkrzyżowawszy ręce, straszny cień człowieka... Słyszał szmer niewyraźny, podziemny i towarzyszący mu cichy jęk żelaza.
— Jutro przyjdzie Herod!... — zastukano nagle zdala.
— Kto to Herod?
— Dyrektor.
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/226
Ta strona została przepisana.