— Bim... bam!... — rozlegało się zabawnie tu i tam po ścianie.
— Widocznie nie zna alfabetu!... — pomyślał i zaczął systematycznie wystukiwać litery, co zazwyczaj chwytali w lot w więzieniach najmniej sprytni.
Nic nie pomagało. Zamiast odpowiedzi rozległo się jakieś cudaczne drapanie, potem długa ręka zakreśliła niby wielkie półkole na murze. Musiał przestać, gdyż straż zbliżała się ku nim.
Potem nadsłuchiwał, czy nie wyprowadzają na spacer... Ale nie. W korytarzu panowała niezwykła cisza. Dopiero przed samym obiadem rozwarły się drzwi wchodowe w jakiś nieuchwytnie odmienny sposób, zadudniły liczniejsze kroki i zgrzytnęły niezwykle głośno i dobitnie rygle otwieranych kaźni.
— Herod idzie!... — domyślił się Zaremba i ze wzburzeniem i rozpaczą poczuł, że zaczyna drżeć.
— Nie lękam się go... nie lękam się go... To nic!... To... z samotności!... — powtarzał, pijąc wodę i przechadzając się po celi.
Dyrektor był już niedaleko odeń. Dłużej zabawił u jego sąsiada. Gadał coś grubym i posępnym głosem. Zaremba tymczasem uspokoił się zupełnie. Spostrzegł, że ktoś zagląda do niego przez »judasza«, że go śledzi ostroż-
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/229
Ta strona została przepisana.