nie. Nareszcie warknęły żelazne zasuwy i odchyliła się nienawistna tafla drewniana. Na progu stanął tęgi, kościsty mężczyzna w zielonym mundurze, już znany mu z chwili przyjazdu.
— Czy nie ma próśb... pretensyi?...
— Nogę mam skaleczoną... Doktora... Skórznie pod kajdany... Spacer... Nie dano mi dotychczas spaceru — wyrecytował Zaremba jednym tchem.
— Spacer po sześciu tygodniach...
— W prawidłach nic o tem nie powiedziano...
Czarne nieruchome źrenice Heroda zamigotały.
— W prawidłach?... Żadnych prawideł!...
i żadnych praw!... Prawa zostały tam!... — machnął za siebie ręką. — Prawidła są dla porządku a nie dla ciebie!... Skórzni nie będzie... Nie wydano na skórznie pieniędzy... Słyszałem, że chodzisz za dużo, że jesteś... niespokojny... Przed chwilą też chodziłeś!...
Resztka krwi wybiła na wychudłe policzki więźnia, wargi mu poczynały drgać spazmatycznie. Żelazne spojrzenie Heroda świdrowało twarz jeńca z bezlitosną pogardą.
Wreszcie dyrektor zrobił nieznaczny ruch ręką, cofnął się i drzwi natychmiast zawarły się z hukiem.
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/230
Ta strona została przepisana.