Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/235

Ta strona została przepisana.

ciche, szybkie jak gorączkowa rozmowa — przebijało się przez szmery. Zaremba spojrzał szyderczo na wydłużoną, złą twarz Bazyliszka z podniesionemi kątami ust jak u węszącego brytana. Szedł umyślnie wolno, aby zatrzymać go jak najdłużej.
— Prędzej! — warknął dozorca.
Zaremba jeszcze zwolnił kroku i wyzywające, pełne nienawiści spojrzenie utopił w szarych, wściekłych źrenicach dręczyciela. Ten mimowoli położył rękę na rękojeści rewolwera; ale już bez uwag doprowadził go do wyjścia, gdzie czekał inny służalec, nieznany dotychczas Zarembie.
Zatarg z Bazyliszkiem popsuł humor więźniowi. Gdy wszakże znalazł się na schodkach, na zewnątrz przeklętych murów, gdy błękitne, cudnie wyzłocone niebo szeroko roztoczyło się nad nim, zapomniał o wszystkiem, zmrużył olśnione oczy i w upojeniu zamarł bez ruchu...
— No, no!... Dalej... — burknął strażnik.
Pociągnął go za węgieł, gdzie w istnym wąwozie z cegieł, między korpusem ich kazamat i wysokim, głównym murem więziennym ciągnął się brudny szlaczek głęboko w śniegach wydeptanej ścieżki...
— Więc to już zima?... Jakże szybko przeleciał czas?!...