go rozkazującym giestem, próbował zasłonić widok własnem ciałem; Zaremba zdążył jednak dostrzedz jakiegoś szpakowatego jegomościa w oficerskim szynelu, zbliżającego się do ich korpusu w towarzystwie starszego dozorcy... Zaciekawiony i cokolwiek wylękły nastawał, aby go zaraz odprowadzono do celi. Twierdził, że mu zimno. Jego stróż opierał się i dopiero, gdy Zaremba sam zrobił stanowczo kilka kroków ku kamiennym schodkom, poszedł przodem mrucząc przekleństwa... W korytarzu spotkał ich gniewnym marsem zmieszany »starszy«; wyciągnięty służbiście Bazyliszek przymknął zabiegliwie drzwi otwartej celi... W jej głębi omdlewający szept, nużący, zdławiony kaszel i krótkie dobitne pytania mięszały się w przykrym, podejrzanym dyalogu.
— Wiktor?! — pomyślał Zaremba, spojrzawszy na numer. — Co się stać mogło?...
Chciał się zatrzymać, choćby kroku zwolnić, ale »starszy« parł go brutalnie przed sobą.
— Po coś go przyprowadził?! — syczał na strażnika...
— Sam przyszedł!... — mruczał ten.
— Sam... jaki skory!... Cóż ty nie wiesz gamoniu, co wtedy robić?!... Pozwól im tu samym się rządzić... A jakże!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/238
Ta strona została przepisana.