Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/242

Ta strona została przepisana.

Czuł, że łzy wzbierają mu w piersiach. Zmógł się, otrząsł...
— A niech kwitną... Niech będą szczęśliwi — mruknął z rozrzewnieniem.

Nie uśmiechną ci się zdala
Koralowe dziewcząt usta,
Nie zawita ci myśl pusta...

— Powiedz, sąsiedzie, co ci jest?... Odezwij się... Jedno słóweczko... Ty cierpisz... Jam brat twój!... Kocham cię!... Podziel się ze mną, a będzie ci lżej... — stukał cichutko, jak najsłodziej, i jak najłagodniej do nieubłaganego sąsiada.
Daremnie czekał. Cisza tam panowała taka, jakgdyby człowiek tam już skonał. Wyczulone ucho Zaremby nie mogło uchwycić nawet brzęku łańcucha, nawet westchnienia. Nie usłyszał też żadnego ruchu i głosu, gdy roznoszono kolacyę, gdy otwierano na noc ramę łóżka... Zaremba badawczo wpatrywał się w twarz Bazyliszka, gdy ten u niego z kolei drzwi otworzył... Miał nadzieję choć coś zauważyć, co by mu objawiło tajemnicę strasznego milczenia... Lecz maska dozorcy wyrażała zwykłą u niego ku nocy znużoną złość, i chłód sennego kata.
Napróżno i Pankracy stukał do Zaremby tego wieczora...