Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/25

Ta strona została przepisana.

Słuchała go uważnie, ale nie patrzała nań, pilnie układając równianki.
— Słyszy pani jak ryczą odmęty? To te, przez które płynęliśmy... Strzegą nas! Prawdziwe pantery Nerona!
Umilkł i ucha nadstawił. Zofia mimowoli uczyniła to samo. Daleki niemilknący łoskot, niby warczenie i skowyty tłumu niedźwiedzi dobiegał z powiewem wietrzyka.
— A wszystko, co trzeba, pod ręką! — ciągnął dalej. — Na tamtej wyspie jeziorka, kaczki się gnieżdżą. A tam, ot, na tamtych piachach nocują czasami gęsi i nawet łabędzie. Ryb w rzece moc... I wcale nie nudno! Trochę trzeba się przyzwyczaić, nauczyć spostrzegać... Milion wrażeń dobrych, od których gorycz w sercu nie osiada! Można żyć i nikogo nie potrącając, nikomu nie zawadzając, nie wzbudzać w nikim gniewu, zawiści, nawet niechęci!... Ani nędzy, ani nierówności, ani żadnych rzeczy, które jego są... Słowem — błogostan!
— Lecz one mimo to... są, wciąż są! Gdzieś daleko... ale są!... — wtrąciła cicho.
— Jam ich nie stwarzał! — odrzekł trochę cierpko. — Zresztą nie program polityczny łaskawej pani przedstawiam, lecz zieloną wyspę... Zieloną wyspę doczesnej szczęśliwości... Na chwilkę, na króciuchną chwilkę spróbujmy