Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/273

Ta strona została przepisana.

Zwolniony z dyżuru uciekał co rychlej do domu mrucząc:
— Też... zmora!
Bazyliszek był niestrudzony. Nigdy nie spóźniał się i nigdzie nie spieszył. Jak wahadło chodził po korytarzu i jak motyl nocny zapuszcza w kwiatów tajnie swe żądło, tak on zapuszczał pożądliwe oko do coraz to innego »judasza«.
Więźniowie wciąż czuli na sobie jego jaszczurcze spojrzenie, a ponad sobą jego nietoperze skrzydła. A on już żyć nie mógł bez rozkosznego widoku tych pojedynczo zamurowanych w kamiennych odołkach nieboszczyków, gnijących w jego oczach... niezbyt szybko i niezbyt wolno, lecz według... regulaminu.
Ożywienie, które go do niedawna oburzało zgasło, stukanie ucichło. A jeśli rozlegało się jeszcze czasem, to było takie krótkie, nieśmiałe, że... mógł się z niem pogodzić... Polował na nie, lecz napawały go już nie gniewem ale raczej dumą i uciechą jak wybrednego myśliwca powabki zwierzyny.
— Zmądrzeli, juchy! — rozmyślał dobrotliwie.
Pewną obawę wzbudzały w nim jedynie głuche, przeciągłe dźwięki, rozlegające się co jakiś czas w celi Zaremby. Nie mógł dociec co one znaczą i nie mógł schwytać więźnia