zdarto mu odzież i po chwili strasznego jak konanie oczekiwania spadł z świstem nań z góry pęk rózeg... Tysiące płomienistych wężów, noży i kolców wpiło mu się w ciało i mózg. Zaremba wyciągnął się, przypadł do ławy i zagryzł do krwi usta, aby nie krzyczeć... Raz tylko, gdy dosłyszał stukanie współwięźniów, z męką i mocą niezmierną zawołał piorunowym głosem:
— Nie stukać! Nie stukać!...
Przestali go bić dopiero wtedy, gdy ciało jego zamieniło się w jednolitą ranę, gdy kawałki skóry i mięsa wyszarpywane łozą latać zaczęły w powietrzu i lgnąć na ścianach. Omdlałego zawleczono do celi i porzucono na podłodze.
Nikogo więcej nie bito, lecz wszystkich zakuto w ręczne dyby żelazne i wszystkich skazano na chleb i wodę.
Zaremba starał się jak najdłużej nie budzić z omdlenia. Nie otwierał oczu... odpędzał myśli... Jakiś twardy niepomierny ból, niby pancerz potworny, okuł mu tułów, całe ciało... opierścienił, znieczulił duszę. Obok w celi wył szaleniec, a w rurę gwałtownie stukał Pankracy. Podpełzł ku niej Zaremba i odezwał się:
— Słucham...
— Umrzemy... wszyscy z tobą... chcesz?
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/278
Ta strona została przepisana.