Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/280

Ta strona została przepisana.

Na samem dnie jaźni, gdzieś poza świadomością rodziły się jakieś postanowienia i wola nieskruszona dawała klątwy palące, bezsłowne...
Nie pozwalał tym uczuciom przekształcać się w myśl, lubował się mglistymi ich majakami, wdychał namiętnie ich zapach okrutny, chował głęboko ich treść jak owoc trujący, który tem silniejsze daje pędy, im głębiej zostanie zaryty w grudę... Złom na złomie dźwigał granitowe podstawy jakichś przyszłych czynów... Odgadywał jakie zacz będą i patrząc szeroko rozwartemi oczami w noc, wspominał życie, z którem się zawczasu żegnał... Mało miał lat... Był jeszcze jako ranek wiosenny... I mało zaznał dojrzałego szczęścia... Doświadczył jeno pierwokwiatu wrażeń... przeważnie udręki... Z bólem rozważał jak dola człowieka bardzo jest zależna od cnót i zbrodni ludzkich. A cnoty te i zbrodnie są jako dżdże i pogody; niespodziane są jako pioruny; są jako wichry siekące po sercach... Z jednej strony świat skał nieużytych, albo ogrodów rajskich, gdzie samotny człowiek bytuje na poziomie zwierzęcym. Z drugiej... życie wartkie, bogate, gdzie tysiące nici bliźnich, wrosłych w nerwy, w mięśnie i krew szarpie nieznośnie duszę...
— Być samotnym! — pragnął tam nieraz...