Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/282

Ta strona została przepisana.

tniej w parny wieczór letni... Leżały go na stole całe góry...
Gdy nastawał dzień, wyczekiwali z udręczeniem rychło się skończy, a zbliżającej się nocy oczekiwali znowu z przerażeniem... W potępieńczej ciszy błyskały nad nimi od czasu do czasu jeno dzikie chichoty waryatów... Żałosne skowyty zapuszczały im w mózgi i serca swe ostre, jadowite groty...
Już było dwóch obłąkanych i przekrzykiwali się z jednego końca korytarza na drugi jak szatańskie kukułki... Bazyliszek przestał się czaić i kryć. Chodził głośno po piekielnym korytarzu i dzwonił kluczami.
Ilekroć wnoszono jadło, gadał:
— Jedz, jedz!... Nic nie wskórasz!... Oni przecie żrą! — dodawał złośliwie, kiwając głową w stronę waryatów.
Grubas wzdychał i nic nie mówił. W czasie jego dyżuru usłyszeli po raz pierwszy takie same ciężkie kroki gromadki ludzi, niosących ciężar, jak w dzień śmierci Wiktora.
— Kto? — zastukał Zaremba.
— Włodzimierz!
— Widzisz... widzisz.. Nie trzeba!
— Zadalekośmy zaszli... Nie można ustąpić!...
— Należy choć pogadać z nimi, postawić żądania...