Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/284

Ta strona została przepisana.

kał rozdzierające pożegnanie... Zaremba uniósł się na posłaniu i bił z rozpaczy bezsilnemi pięściami po murze... Sąsiad odpowiadał mu potężnemi uderzeniami. Nawet im oków z dłoni nie zdjęto.
— Teraz na mnie kolej, bracie! Żegnaj! — stukał Pankracy.
— Stój! Jedz! Żyj!... To nie czyn...
— A ty jesz?
— Nie!
— A widzisz!....
— Słuchaj: ja go zabiję! Przysięgam, że go zabiję, ale jedzcie..
— On nie przyjdzie.
— Poczekam...
— Dusza nie może czekać bezkarnie! Zabije nas wcześniej własna pogarda!
— Zaklinam was!
Zaczęły się nowe przetargi i narady. Bazyliszek nie przeszkadzał im wspaniałomyślnie. Miał nowe zajęcie: drażnił waryatów. Wymyślał im i groził ustawicznie. Zaremba słyszał nieraz, jak wołał na jego sąsiada:
— Wyłaź!... Gdzieś się schował, pokrako!?...
Ale raz, gdy drzwi do celi szaleńca otwarły się, rozległ się niespodzianie łomot, szarpanina, potem krzyk straszny, który nawet wycieńczonego Zarembę postawił na nogi... Jednocześnie ktoś chyżo poleciał bosemi stopami