— Trzeba ich schwytać!... Trzeba ich schwytać!... Rozbroić!... — wołał gorączkowo Zaremba.
Zgraja okutych na rękach i nogach szkieletów opadła dwóch sytych wzburzonych szaleńców, którzy nadomiar mieli ręce niezakute, gdyż nie brali udziału w proteście. Wszczęła się szatańska, nieopisana walka bratobójcza. Waryat groził rewolwerem; na szczęście bezpiecznik był zamknięty. Zaremba niespodzianem uderzeniem zapięścią ręcznego łańcucha wybił mu broń z ręki. Ale wycieńczeni więźniowie rady sobie dać z obydwoma nie mogli; zaledwie przytrzymali jednego, wyrwał się im drugi, podniósł rewolwer i jego rękojeścią zaczął tłuc po głowach walczących...
Słabsi uciekli do cel i wołali tam w niebogłosy o pomoc, lecz grube mury chłonęły ich krzyki bez śladu. Nikt nie wiedział gdzie jest dzwonek alarmowy. Wkrótce i reszta więźniów musiała się cofnąć do cel i, zawarłszy za sobą drzwi, trzymać ich z całych sił, aby rozjuszeni szaleńcy nie wdarli się tam za niemi. Jeden z więźniów zdarł jakimś cudem z wychudłych nóg kajdany, cisnął nimi w okno i wybił szybę.
— Ratunku!... Ratunku!...
Na korytarzu tymczasem ucichło. Zaremba wyjrzał, aby przekonać się, co się tam dzieje.
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/286
Ta strona została przepisana.