Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/296

Ta strona została przepisana.

Nareszcie zwycięska wiosna potargała na szmaty odzież zimy i jej milczenie. Ze strasznym łoskotem rozpękły lody na rzece i popłynęły, błyskając zielonawemi graniami dziworacznych kier. W czarnych wilgotnych pachwinach ziemi zaburliły wody. Potoczyły się ku nizinom z dźwięcznym mamrotem ich pstre, łyskliwe zwoje. Zapryskały, zaburzyły się piany wodogrzmotów tocząc w skalnych szczelinach pokruszone rumowiska głazów; szalejąc w omszałych wądołach, wśród wielkich szarych opok, na których siwe liszaje i biały zamróz nocowały jeszcze obok siebie. Oślinione paszczęki wirzysk zakłapały pod brzuchami dziuplastyeh parszaków, co okorzone z łubia, odarte z sęków legły w poprzek stoczysk. Popłynęły dołami ciche spracowane strugi wodne, wśród pęków żółtych traw jesiennych, pod nabrzmiałemi prąciami bezlistnych jeszcze młokicin. Z nabuchłych wilgocią ról, z ogrzanych słońcem łąk trysnęła wszędzie ruń szmaragdowa. Zabielały centki sasanek i pierwiosnków. Roziskrzyły się gęsto żółte gwiazdy ostromlecza. Czarki jaskrów zalśniły się na mokradłach, niby wykute z cienkich blaszek porannego blasku słonecznego. Rude, obłe pagórki podlesi opłynęły chmurą niebieskich przylaszczek. A górą w borach i gajach, dokoła czerwono-miedzianych gałęzi, dokoła żelaznosinych pę-