ków, gdzie dobry humor, młodość i zdrowie walczyły rozpaczliwie z nędzą i tęsknotą...
Gdy wyszedł stamtąd, westchnął, zdjął czapkę i spojrzał ku ciemniejącym niebiosom. W ich nieskończonych głębiach już migotały iskry niezliczonych nocnych słońc, a nad ziemią jeszcze słabo się krwawił ślad zagasłego jej żywiciela.
Młodzieniec minął domek dozorcy policyjnego. Policyant stał przed progiem i patrzał nań bezmyślnie. Odpowiedział mu na ukłon wstrzemięźliwem kiwnięciem głowy. Poczem zawrócił do siebie. Zajmował ubogi kąt w zapadłej w ziemię chałupie. Zapalił świecę i rozejrzał się po izbie. Pusto, ubogo, jak zawsze. Nic nie brał, nic nie ruszał. Wszystko zostawiał bez zmiany. Rzucił się jeno na pościel i zgniótł ją. Następnie usiadł przy stoliku, pomyślał chwilkę i napisał na ćwiartce papieru:
»Proszę nikogo nie obwiniać o moją śmierć. Zegnajcie, towarzysze«
— Zawsze to im ułatwi wyplątanie się z tej sprawy... I dozorcy mniej będą władze dokuczały... Nie był wcale zły dla nas... — rozmyślał.
Wymknął się niepostrzeżenie z domu z wor-