Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/301

Ta strona została przepisana.

kiem ukrytym pod połą i bocznemi ścieżkami ostrożnie skierował się ku rzece.
Światła w wiosce już pogasły. Noc ciepła, ciemna, grubym płaszczem szczelnie otuliła okolicę. Promienie gwiazd ginęły w jej zmroku bez śladu, niby ostrza złotych igiełek, wetkniętych w miękie i czarne fałdy aksamitu. Wiktor skradał się, jak mara i pilnie słuchał. Z nikim się nie spotkał i nawet zaspane psy nie szczekały nań. Po białawej łunie oparu i lodowym chłodzie poznał, że jest w pobliżu rzecznego parowu. Wkrótce usłyszał tuż pod sobą głuchy szum nurtów liżących podmywisko. Raz jeszcze rozejrzał się wokoło i hyżo ześlizgnął po gliniastej pochylni. W miejscu zacisznem a widocznem, na kupie wielkich kamieni położył kartkę i nakrył ją kapeluszem. Jeszcze raz posłuchał, obejrzał uważnie krawędź parowu, twardym zrębem odrzynającego się na jaśniejszem niebie, i ruszył steczką, lepiącą się nad wodą u osypiska. Niedaleko w zaroślach odszukał małe czółenko, spuścił je cichutko na wodę, wsiadł z kocią zręcznością i pomknął bez szmeru ku przeciwnemu brzegowi.
Gdy się tam dostał, zawrócił i tuż u mielizny popłynął z prądem, ukryty w cieniu gór porosłych wysokim borem. Rozgrzaną twarz owiewał mu wietrzyk lekki i wilgotny, a serce