Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/303

Ta strona została przepisana.

tlicy wyszarpnął i puścił ją z wodą. Było mu trochę przykro... lubił czółenko, ale... niebezpieczne przedsięwzięcia nie znoszą sentymentów... Sakwę więc corychlej na plecach przymocował i spojrzał przeciągle na brzeg przeciwny, gdzie bielała, jak okiem sięgnąć, taśma bitej drogi i wyciągał się długi komunik słupów telegraficznych, niknący w oddali.


II.

Skręcił do leśnego jaru, wpadł w samo jądro ciemności, podbitych zdołu skalnymi złomami, zasnutych na całą swą grubość tłumem chropowatych pni i krętych gałęzi, z dachem skołtunionej gęstwiny, ledwie tu i owdzie przebitej wątłem ostrzem miesięcznego światła. Drożyna, którą szedł, ginęła bez śladu wśród czarnej chmurniawy. Ale wyczuwał ją jeszcze wprawną stopą myśliwca. Znalazł się jednak wkrótce w tak wązkim i zagęszczonym parowie, że księżyc już tu nie przenikał, że mrok i las zlały się naraz w jedną nieprzenikliwą dla oka otchłań, w której poznawał głazy, kłody i krzewiska jedynie po nieuchwytnych, niewyraźnych powiewach ciepła lub chłodu, po nikłych zapachach. Zatrzymał się. Gdzieś nieopodal sączyła się kroplami