stych trzęsawisk, z kłakowatych wrzosowisk wznosiła się nieprzejrzana szczecina starego wysmału, lud cały drągowatych kłysów, osmalonych pni, żałobnych szkieletów drzew... Ościste kikuty ich sęków, wątłe, uszkodzone czuby i zwęglone cielska pochylały się żarliwie w jedną stronę, na południe... ku słońcu... jakby starając się ujść ze swą nagością i nędzą od wiatru, od zimna... W dali półkolem otwierała nęcące objęcia, świeża, zielona, żywa tajga...
Wzruszające wspomnienie...
— Ci, co umarli... umarli! — szepnął.
Nagle szybko się zwrócił i rękę położył na rękojeści noża. Uszy jego uchwyciły nieopodal cudaczne stękania... Potworny, jak legiendarny dziw, łoś, zarzuciwszy na kołtuniasty garb łopiaste poroże, pokroczył, grzęznąc i kłapiąc racicami, przez bagno.
Zbieg poszedł za nim, ukrywając w wyboinach jego śladów odciski swych stóp.
Odtąd dnie jego składały się z kroków drobnych, z ruchów powolnych, z małych wybuchów wielkiej skupionej woli... I męką było nie to, że słońce paliło nieraz w tych nagórnych mokradłach, jak w piaskach Sahary; że rozmokłe obuwie plątało się dokoła okaleczonych nóg zbiega, jak wężowe pęta; że znój jątrzył stare i wygryzał nowe rany; że niewypoczęte członki z bólem i trudem obracały
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/305
Ta strona została przepisana.