się w stawach; że deszcze i wiatry siekły często ciało, jak szpicruty dawnych wyroków... Męką było ciągłe uczucie nieskończonej odległości celu dla duszy drżącej od pragnień, jak rzucony dziryt. Pchał, motał na swe okaleczone nogi niezmierzony zwój pustyni z uporem potępieńca i wesołością warszawskiego robociarza...
Popasać i nocować lubił w głębokich ostępach, w ciemnych jarach z szumiącymi na dnie strumieniami, które gęsto przecinały faliste płaskowyżyny. Zapadał w nie, jak w piwnice, pełne aromatu drzewnej opadzi i pleśni wiekowej. Rozpalał ogień blisko huczącej wody i patrzał ciekawie, jak, po raz pierwszy może, pełgał czerwony blask płomieni po osędziałych od mchów głazach, po wielkich skrętach cedrowych korzeni, dźwigających w swych omotach wielkie kamieniska niby zmartwiałe oczy potwornych mątw... Nasłuchywał uważnie, jak łoskot kaskad i potrzask ogniska leciały rozedrgane przez ciemne kolumnady pni olbrzymich, jakby z granitu ciosanych lub odlanych z bronzu... Tam, gdzie nie dobiegał ani połysk ognia, ani granic potoków — topił wszystko szarozielonawy zmierzch, bijący z wysokiego stropu, i ciche zdroje bezdźwięcznie ciekły z niewidzialnych górskich poników, z samego serca obumarłych pod ziemią
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/306
Ta strona została przepisana.