której czerniał zeszłoroczny stóg. Skończyło się bezludzie.
Już nie odważał się podróżować we dnie i niezawsze ośmielał się rozniecać ogień na postojach. Gdy słońce wypełniało powietrze swem złotem i ciepłem, gdy budził się na nowo przygłuszony nocą szmer życia, wędrownik, jak rosomak, wpełzał w najciemniejsze gąszcze i, podetknąwszy pod głowę worek podróżny, spał. Wstawał z wieczornemi mgłami, przekradał się w mroku, jak dziw leśny, strasząc wioskowe psy, i przepadał nad ranem. Wpleciony misternie w gałęzie krzów, niby drzewozwierz, przyglądał się nieraz z oddali z ciekawością i strachem siołom spotkanym, przysłuchywał pieśniom lecącym z pól lub okrzykom wadzących się ludzi... I nieraz spostrzegał tuż obok siebie któregoś z mieszkańców kniei z nadstawionemi uszami i wylękłym i zaostrzonym wzrokiem. Rozumiał ich, współczuł im i poczynał miłować...
Aż pewnego poranku stanął niespodzianie nad przepaścistą krawędzią leśnej wyżyny i zdumiał się. Góry znikły. Odbiegły w obie strony niby równy, siny szlak morskiego wy-