Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/310

Ta strona została przepisana.

brzeża. A dalej, jak okiem sięgnąć, aż po grzędy białawych chmur, nie było widać ni drzew, ni wzgórka, ni cienia... Step zielony, gładki jak toń i jak toń blady, słał się bezbrzeżnie... Tu i tam niby głazy i mielizny, albo drobne wysepki, czerniały przyziemne budowle, kopulaste, maluchne namioty... Siwe dymy snuły się nad nimi, a obok błądziły stada koni i krów, podobne do igrających fok i delfinów...
Środkiem przecinał równinę biały szlak drogi z nicią telegrafu u boku.
Zbiegł schował się przezornie do tajgi, przywarował w ustronnej wpadlinie i wyjął mapę podróżną.
— Tak, to step! Słynny buryacki step. Ominąć go nie można, a przejść niepostrzeżenie pono niepodobna!
Tak mówiono... On legł u drogi na zachód, jak straszny, mściwy lewiatan... Wojował bezlitośnie z włóczęgami, którzy płacili mu wzamian pożogami, mordami okrutnymi i kradzieżą bydła...
Wiktor zarzucił ręce pod głowę i, patrząc na chmurki płynące swobodnie w stronę jego ojczyzny, rozważał, co czynić. Bał się drogi stepowej, bał się rozstawionych na wieżach pikiet ułusnych przeciw koniokradom.
Wprawdzie miał fałszywy pasport »posie-