Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/313

Ta strona została przepisana.

drogi i czekał zmroku. Przejechała mimo niego skrzypiąca, dwukołowa »arba«, pełna kobiet, postrojonych w długie siwe koszule, w niebieskie i czerwone świty, kobiet śmiejących się, wesołych i rozbawionych. Przeleciało z tętentem dwóch jeźdźców w żółtych, zapuszczonych, jedwabnych chałatach i płaskich, czerwonych kapeluszach. Przebrnął piechotą żebrak z workiem na plecach, z długim zakrzywionym koszturem w ręku, z półnagim pachołkiem-przewodnikiem przed sobą. Mówili gardłowem narzeczem, podobnem do krakania kruków.
Pociemniało. Wiktor worek podwiązał i puścił się na step. Szedł szybko popędzany niepokojem, jaki budziła w nim otwarta nagle wokoło halizna. Woddali, z obu stron migały czerwone ogieńki koczowników. Górzysty przylądek zmalał, przysiadł, skrył się za przęsłami potarganych traw i ciernisk, które niespodzianie wyrosły. Zdala dolatywały głosy porykujących pojedynczo bydląt i głuche ujadanie owczarek.
Tułacz szedł coraz spieszniej, pilno mu było znaleźć się znowu w schronisku znajomej kniei... Gdyby choć noc zapadła prędzej! Ale ciemności odbite od bladego stepu nie gęstniały. Czuł, że w opalowem ich przeźroczu, na lekkiem wzniesieniu ziemi, czarna syl-