brnął do miejscowości, gdzieby mógł się po ludzku rozmówić, gdzieby nie ścigała go plemienna, zasłużona zresztą nienawiść! Niech tam!...
Szedł przez stepy wielkimi krokami, biały jak upiór, podpierając się długim drągiem, odrzucając w rodłem świetle księżyca długi, niewyraźny cień. Spotkanego przy drodze koczowiska nie okrążył, nie wyminął, przeciwnie — przeszedł tuż, blizko kibitek. Wypadłe ze szczekaniem psy uciekły, podwinąwszy ogony, zdziwione jego nagością, przestraszone błyszczącym wzrokiem i gniewnym spokojem... Nawet buryat, wywabiony hałasem z domostwa, wrócił pośpiesznie, zatrzaskując za sobą drzwi i przysięgając, że widział idącego drogą »jerlika«.
O świcie był już w błogosławionej górskiej kniei i, narwawszy długich zwiędłych traw, gałązek i modrzewiny, uplótł sobie coś w rodzaju płaszcza, jakim w słotę chronią gołe barki wieśniacy Japonii i Chin.
Mieszanina strachu i wstrętu pchała go dalej w bory... Szukał wioski, lecz myśl powrotu na step nie przychodziła mu nawet do głowy. Z rozpaczą zrozumiał, że jest daleko od wszel-