Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/320

Ta strona została przepisana.

odchylił się cokolwiek w tył, twarz mu się zsiadła, broda najeżyła... Nie ruszył się jednak, nie zdradził nawet niczem wzruszenia. Siwe oczki jego patrzały spokojnie, z pewnem nawet zadowoleniem na młodą, wynędzniałą twarz, na dziwaczny liściasty strój i nagie, przeświecające zeń ciało...
— Ze stepu? — zapytał łagodnie i zdjął rękę z siekiery.
Wiktor kiwnął głową.
— Jeść! — syknął przez ściśnięte zęby.
— To się rozumie!... Urządziły cię te mordy kobyle!...
— Ledwiem uszedł...
— Widzę... Znam ich, psią ich mać obłupaną!... Bywałem i u nich... He! he!
Rząd drobnych, białych zębów błysnął mu pod obwisłymi wąsami.
— Jeść!... — szepnął znowu cichutko Wiktor.
— To się rozumie... Po co gwałtować?.... Niech się uwarzy. Nie umrzesz. I tak wiele ci nie dam. Ile dzion idziesz?
Wiktor roztworzył pięć palców. Stary pokiwał głową.
— Noo... Bywa gorzej!... Połóż się, wygrzej u ognia. Rychło dośpieje...
Wiktor nie ruszał się i oczu gorejących