— Nie jestem włóczęgą, dziadu! — rzekł wreszcie Wiktor.
— Ano widzę!
Ujął brodę w garść i koniec jej wsadził do gęby. Czekał. Ale Wiktor wstrzymał się i popatrzył w zamyśleniu na ogień.
— Ptaak! — szepnął z zadowoleniem stary. — Naści jeszcze łyżkę, a nie myśl, że przez chciwość nie daję... Wyciągnąłbyś do jutra kopyta, gdybyś zjadł... Kiszki ci się skręciły, powoli rozwijać się muszą... Ciągnij kropelkami... nie spiesz się... Eh, eh! Dufna młodość wasza... nierozważna!...
— Weźmiesz mnie z sobą, dziadu, co?
— To się rozumie, żreć ci dam. A droga dla każdego otwarta: zechcesz, pójdziesz...
— Bóg ci zapłać, dziadu!... Dobry jesteś...
— Z musu każdy dobry. Dokoła las, a w lesie rozmaicie bywa... Nie dam ci, to mię zabijesz...
— Co?!
— Nie cokaj, wypiorze! Ani się spostrzeżesz, jak zgrzeszysz!
I znów uśmiechnął się dziwnie.
— Ale barachła nie mam... Będzie wieś niedługo, tam dostaniemy... — dodał surowo i spojrzał przeciągle na Wiktora. Ten głowy nie podniósł. Siedząc na piętach, grzał z rozkoszą wyziębłe ciało. Morzył go nagły bez-
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/322
Ta strona została przepisana.