wład; nie miał siły nawet unieść ociężałych powiek.
— Naści jeszcze łyżkę!... A potem właź w barłóg...
Słyszał jak przez sen i jak przez sen czynił, co mu kazał głos głuchy, tajemniczy, uchodzący coraz dalej...
Obudził go nagły blask i zimno. Otworzył oczy i w błękitnem świetle dnia, tuż nad sobą ujrzał barczystą postać włóczęgi. Podnosił pokrywę modrzewiowych gałęzi, jaką był młodzieniec przykryty i ciekawie przyglądał się jego nagiemu żołądkowi i biodrom. Wiktor podebrał pod siebie kolana.
— Czujnie, po warnacku drychniesz! Chwalę, ale czas wstawać. Do wsi daleko, a »marszłuta« pusta.
Pokrzepiony snem i jedzeniem Wiktor rzeźko wziął się do reperacyi swego liściastego płaszcza i był gotów jednocześnie prawie z włóczęgą, który mył tymczasem kociołek, wiązał węzełek i gasił ogień.
— Przyjdzie wicher i rozdmucha... A las nasza matka! — pouczał sentencyonalnie Wiktora.
— Chcesz, wdziej!... — dodał nagle, podając młodzieńcowi ciżmy. — Bierz, nie dmij się, mam zapasowe!
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/323
Ta strona została przepisana.