że znam okolicę, jak matkę rodzoną, i przeliczyłem się... Ciemno było... nie wiadomo, czy noc czy dzień... Sanki jak łódź pływają po wydmiskach... Opamiętałem się rychło, żem zbłądził... Ale zamiast szukać drogi i po śniegu brodzić, od czego się w taki czas siły jeno traci, odzież macza i marznie, układłem się na dno sani, nakryłem derą, a gniademu dałem wolny paszport, niech szuka wedle swej myśli... Czuwam nie czuwam, ale też i nie śpię!... Nagle zatrzymały się sanie, uderzyły o coś hołoble... Uniosłem derę, patrzę... Przedmiot czarny, wielki jak miejska kamienica... Gniady skubie zeń i żre... Stóg... A obok drugi koń i drugie sanie, jota w jotę jak moje... Na saniach siedzi figura.. Podchodzę, pytam. Milczy. Biorę za rękaw, nie rusza się... Twarz cała zawiana śniegiem. Na kożuchu i czapce skorupa lodu... Chciałem bliżej popatrzeć, kogo Bóg dał... Czapkę z czoła zsuwam... Figura leci w tył, jak nieżywa... Dobryś!... Chwyciłem ją delikatnie na ręce i do moich ciepłych sani wwaliłem... Poszedłem dokoła stogu poszukać, czy niema więcej towarzyszy... Pusto... Tylko zamieć wije i wije dokoła stogu w ciemnościach białe swe nici, niby kądziel dyabelską. Chciałem stóg zapalić, aby się ogrzać, ale uląkłem się... Może gdzie blizko »zaimka«... Spostrzegą... na ślad trafią... Czer-
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/332
Ta strona została przepisana.