wtedy sakramentalnie otworzyli butelki. Stróż nie mógł ukryć wzruszenia, chrząkał jak stara kaczka, oczekując poczęstunku...
— Pij, chlaj, stary... Znaj prawdziwych włóczęgów! Pewnie dawno nie miałeś takiej gratki... — puszył się Wasylicz, podając mu wyszczerbioną filiżankę.
— Skąd zaś! Tego, co przejezdni dają, starczy ledwie na szmaty... A i jacy tutaj przejezdni?... Samo chłopstwo nieubrane. A gmina nie tylko nic nie płaci, ale jeszcze mnie o myto prosi. »Bogacisz się!« — gadają... To dla was tylko, tułaczów, oni serce mają... Ano i o »kogucie czerwonym« też pamiętają... A ja co?! Dokąd się podzieję!... Nogi, ręce nie służą... oczy nie dowidzą... uszy nie dosłyszą... Gniję na miejscu.
— Cóż, Ignac, zmarkotniałeś? Na, bierz i ty! Napij się... A co się tyczy portek i koszuli... to nie dostałem ich... Będziesz jeszcze musiał w swej pochodzić liberyi... — dorzucił Wasylicz, łypiąc swawolnie oczkami.
— Gdybyś zamiast dwóch butelek kupił jedną, toby na koszulę starczyło... — odrzekł niechętnie Szumski.
— Co?... Słyszana rzecz? Toż to nie wiesz, człowieku, że prawdziwy włóczęga z siebie zedrze a przepije... Nieee!... Ty, widzę, ptak...
Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/336
Ta strona została przepisana.