Strona:Wacław Sieroszewski - Małżeństwo, Być albo nie być, Tułacze.djvu/342

Ta strona została przepisana.

śleć z dawną młodzieńczą świeżością, niezmąconą żadnym rozdźwiękiem. Nie miał nic, nic nie posiadał, w nikim nie mógł budzić zazdrości... Natomiast wszystkiego pragnął, wszystkiego potrzebował, jak te tłumy, za których rycerza uważał siebie... I naraz poczuł, że znowu wszystko obejmuje łaskawem, miłującem sercem, że znowu rozumie wszystko i tłumaczy ze słodyczą niezgruntowanej wspaniałomyślności... Znowu nawiedził go przejmujący dreszcz nadludzkiego misteryum, które odeszło go było w walkach, a do którego tajemniczo a daremnie tęsknił... Znowu ocienił go swem skrzydłem błyskawicznem okrutny bóg Ofiary... Wstał przejęły, z pobladłemi licami, i zamąconą źrenicą powiódł po tłumie chropawych pni...
Puszcza budziła się. Daleki lazur niebios płonął rumieńcem i siał między drzewa delikatne karminy rozbrzasku. W ciemnych rubieżach leśnych, w zielonych ostojach uperlonego rosą podszycia, w gęstych młodnikach iglastych ocykały się ledwie dosłyszalne głosy, piski, mamroty, wzdychania... Ledwie dostrzegalne ruchy kolebały liśćmi, kolkami i wiciami roślin... Górą, po wybujałych konarach starodrzewie przelatywały dreszcze dziennego